Człowiek-orkiestra, w przypadku dyrygenta, wydaje mi się trafnym określeniem. Dosłownie i w przenośni. Dyrygent – lider orkiestry – oprócz znajomości swojego fachu, powinien mieć szereg innych umiejętności i ogromną wiedzę. Znać historię muzyki, tradycje wykonawcze, genezy powstania poszczególnych utworów, niejednokrotnie nawet całe biografie kompozytorów. Żeby pracować z orkiestrą, powinien też znać specyfikę każdego instrumentu, umieć pracować z wokalistami, z chórem, znać się na emisji głosu. Do tego wszystkiego powinien mieć cechy dobrego, inspirującego przywódcy, za którym orkiestra chętnie podąża. (Jako muzyk orkiestrowy nieraz przekonałam się, jak ważne jest to ostatnie i jak skrajne mogą być relacje między dyrygentem a orkiestrą…).
Jak zapewne zauważysz, czytając rozmowę z moim dzisiejszym gościem, wszystko to, co wymieniłam to dopiero wierzchołek góry lodowej. Na sukces dyrygenta składa się wiele innych, nie zawsze oczywistych, czynników. Jakich? Właśnie o to, między innymi, zapytałam Rafała Kłoczko – dyrektora Filharmonii Zielonogórskiej im. Tadeusza Bairda, dyrygenta, który ma na swoim koncie współprace m.in. z Operą Wiedeńską, Salzburger Festspiele, Operą Królewską w Brukseli czy Teatrem Wielkim – Operą Narodową. Żeby poznać Rafała bliżej i śledzić jego dalsze sukcesy (a za tymi aż trudno nadążyć!), zajrzyj na jego profile na Facebooku i Instagramie. A teraz zapraszam do naszej rozmowy 🙂
Jakie cechy według Ciebie musi mieć dyrygent, żeby osiągnąć sukces w swojej dziedzinie?
Najważniejsza w zawodzie dyrygenta, czy artysty w ogóle, jest świadomość, że inwestowanie w siebie trwa długo. Na tej drodze jest cała masa potknięć, błędnych decyzji czy niewykorzystanych szans. I nie ma w tym nic złego. Ba, właśnie w ten sposób można się nauczyć najwięcej! Mówi się, że sukces to 99% ciężkiej pracy i 1% talentu. Nie byłbym aż tak restrykcyjny, jeśli chodzi o proporcje, ale bez naturalnych predyspozycji zwykle nie da się osiągnąć zamierzonego celu. Podstawowymi cechami są determinacja i umiejętność planowania. Obierając konkretną ścieżkę i realizując ją krok po kroku, prędzej czy później możemy dojść tam, gdzie chcemy. Ważne, by mieć cele krótko i długoterminowe. Jeśli chcemy być dyrygentem skupiającym się na dziełach operowych, ważna jest świadomość głosu ludzkiego, nauka języków choćby na poziomie podstawowym (włoski, francuski, niemiecki, rosyjski…), umiejętność gry na fortepianie. W przypadku typowych symfoników, jest to choćby ponadprzeciętna znajomość repertuaru.
U dyrygentów często rozwojem kariery rządzi przypadek (przykładem może być choćby L. Bernstein), nagłe zastępstwo i odwaga, by wskoczyć na miejsce kogoś innego. Równie wielu dyrygentów zrobiło w ten sposób karierę, co ją zaprzepaściło. Kolejny element to wykorzystywanie każdej okazji, by się czegoś nauczyć. Nieważne, czy chodzi o poprowadzenie jednej próby z orkiestrą szkolną, kwadransa podczas próby profesjonalistów czy pomoc w zgraniu się kwartetowi smyczkowemu. Każdy kontakt z muzykami na żywo jest cenny. To też pozwala zbudować siatkę kontaktów, a nigdy nie wiemy, kto gdzie będzie za kilka, kilkanaście lat i jak to, że kiedyś komuś pomogliśmy może zaprocentować po latach…
Mógłbym jeszcze długo się rozwodzić, ale do meritum… determinacja, obranie sobie realnego celu długoterminowego, wykorzystywanie okazji do praktyki i poznawania ludzi i coś chyba najważniejszego: osobowość przywódcy i wewnętrzna siła, która pozwala brać na swoje barki pełną odpowiedzialność za całokształt. W końcu kto jak kto, ale dyrygent nie ma narzucać swojej wizji utworu, on ma przekonać wszystkich artystów, których ma przed sobą, że to jego wizja jest tą najlepszą w danym momencie.
W pracy dyrygenta właściwie nie ma czegoś takiego jak bezpieczny etat. Jest konkurs, kadencja trwa określony czas i znów pojawia się element niepewności. Zgadza się? Jak zatem w tym zawodzie zadbać o swój spokojny byt bardziej długofalowo?
Sam chciałbym znać odpowiedź na to pytanie! (śmiech) Na pewno warto wykorzystać czas, który nam dano. Etat dyrygenta, czy to jako dyrektor artystyczny czy jako dyrygent gościnny daje nam możliwość sprawczości. Ten moment jest egzaminem, od którego zależy, czy otrzymamy drugą szansę. Niebezpieczne jest w dzisiejszych czasach wyspecjalizowanie się wyłącznie w jednej dziedzinie. Warto mieć plan B, ale taki, który jest związany z naszym dyrygenckim fachem. Dzięki temu nie wypadniemy z rynku, wciąż budując sobie kontakty, jedynie innymi kanałami. Dyrygenci są często instrumentalistami, kompozytorami, aranżerami. Aby nie rozstawać się ze sztuką warto pomyśleć o tym, co sprawia nam radość, w czym jesteśmy świetni i poza tym głównym fachem rozwijać się w jeszcze jednym kierunku. Ale co tu dużo mówić… w zawodzie artysty trudno powiedzieć, że spokojny byt będzie zagwarantowany kiedykolwiek…
Mam wrażenie, że w karierze dyrygenta trzeba non stop dostosowywać prywatne życie do zawodowego. To częste zmiany, podróże, nowe miejsca, nowi ludzie. Czy faktycznie tak jest? Czy według Ciebie wymaga to poświęcenia czy raczej posiadania pewnych cech wrodzonych, dzięki którym taki styl życia jest czymś naturalnym i przynoszącym satysfakcję?
Trzeba, co czasem bardzo męczy. Z jednej strony to coś wspaniałego, bo gdziekolwiek jadę np. w Europie, to okazuje się, że mogę się tam spotkać ze znajomymi z produkcji operowych, którzy chętnie pokażą mi swoje miasto. To bardzo rozwija, poznaje się mnóstwo osób, ich historie, przyzwyczajenia i naturalnie człowiek staje się bardziej otwarty niż mu się wydawało do tej pory. Jest też druga strona medalu. Życie na walizkach to problem z przywiązaniem do jednego miejsca, utrudnione budowanie głębokich relacji czy zmuszanie swoich bliskich do dostosowywania się do naszych planów zawodowych. Myślę, że wymaga to pewnych cech. Wrodzonych czy nabytych – nie wiem. W tej chwili uważam, że podróż pociągiem czy samolotem poniżej 4 godzin, to nie podróż. Przynosi mi mnóstwo radości to, że w ciągu jednego tygodnia potrafię być w 5 miastach i każdy dzień jest inny. Z drugiej strony, mając urlop czasem chętniej posiedziałbym w domu niż jechał zwiedzać świat. Wiele zależy od partnera, partnerki i ich stopnia akceptacji tego stylu życia. Jeśli chodzi o mnie, to bardzo lubię ten ciągły ruch, zmiany miejsca. Daje mi to mnóstwo energii. Rodzice mówią, że zawsze mnie roznosiło, może to więc cechy wrodzone…?
Znamy się z czasów studenckich i prawdę mówiąc już wtedy było widać, że mierzysz jak najwyżej. Nie znam chyba drugiej osoby tak konsekwentnej w swoich działaniach. Masz na swoim koncie osiągnięcia, których mógłby pozazdrościć Ci niejeden starszy od Ciebie zarówno wiekiem, jak i stażem dyrygent: współpraca z Teatrem Wielkim – Operą Narodową, staż w Operze Wiedeńskiej, od września 2021 posada dyrektora Filharmonii Zielonogórskiej… mogłabym tak wymieniać w nieskończoność. Zdradź mi, w jaki sposób szukasz dla siebie takich szans do wykorzystania? A może to one znajdują Ciebie? Więcej w tym planowania czy przypadku?
Jedno i drugie, zarówno planowanie jak i przypadek. Nigdy nie miałem oporów przed próbowaniem różnych rzeczy, ani nie poddawałem się na starcie. Gdy jedyną możliwością, by pojechać na drogie kursy dyrygenckie, było uzbieranie pokaźnej sumy, to spędzałem dwa miesiące rozdając gazety na mieście czy dając korepetycje. Jedna dobrze wykorzystana szansa napędza kolejną. Plus to, o czym już wspominałem – dbanie o wszystkie kontakty, jakie się posiada. Nie mówię o zaprzyjaźnianiu się z kimś na siłę, ale o byciu otwartym na różne projekty, również te pro bono. Całe lata aranżowałem (nadal mi się to zdarza), grałem czy dyrygowałem bez wynagrodzenia, bo były to np. koncerty charytatywne czy o charakterze prospołecznym. Jak się okazało, edycja komputerowa nut również sprawiła, że poznałem się z całą masą ciekawych artystów. Wszystko to, co robimy, prędzej czy później do nas wraca, zwykle ze zdwojoną siłą. Już tylko od nas zależy, czy wróci dobra, czy zła energia.
Odpowiadając jednak dokładniej na pytanie powiem, że plan miałem i mam dość jasny. Wiem dokąd chcę dojść (minimum), a także dokąd, myśląc odważniej. Obserwując starszych kolegów i koleżanki wyciągam wnioski, jakie kroki należy poczynić. I coś, o czym nigdy nie można zapomnieć… warto się otaczać mądrzejszymi od siebie i ich słuchać. Z tego założenia wyszedłem rozpoczynając pracę jako dyrektor Filharmonii Zielonogórskiej i – póki co – Instytucja ciągle rozkwita.
Rozpoczynałeś kilka różnych kierunków studiów. Czy przydają Ci się one w rozwoju Twojej kariery dyrygenckiej?
Faktycznie było tego sporo… Była i germanistyka, marketing i zarządzanie, telekomunikacja i elektrotechnika, ale to jedynie chwilowe próby. Gdy postanowiłem wrócić na ścieżkę muzyczną, zacząłem od kompozycji, później carillon, teoria muzyki i dyrygentura. Z czasem doszła do tego korepetycja operowa i zarządzanie kulturą. Każde z tych doświadczeń procentuje dzisiaj. Dzięki kompozycji dużo szybciej uczę się partytur i pracuję jako aranżer czy instrumentator, dzięki teorii nie boję się pisać tekstów popularnonaukowych czy zajmować się konferansjerką, korepetycja operowa mówi sama za siebie, a ostatni z wymienionych na stanowisku dyrektora jest jak znalazł! Co najważniejsze, wszystkie te kierunki wzajemnie się uzupełniają, dzięki czemu tworzą ogólną, rozbudowaną bazę, dającą mi poczucie bezpieczeństwa w mojej pracy.
Potrafisz też mówić w kilku językach i nadal uczysz się kolejnych! Angielski, niemiecki, włoski, mandaryński… coś pominęłam?
Jeszcze francuski i portugalski. Rosyjskiego nie ma co liczyć, bo z nauki pozostała mi jedynie umiejętność czytania cyrylicy.
Uczysz się ich z pasji czy masz w tym jakiś konkretny cel?
Tak i nie. Angielski to łacina naszych czasów, ale warto się rozwijać. Niemiecki uwielbiam od lat, jestem zdecydowanym germanofilem i kiedyś marzyłem o mieszkaniu w Berlinie. Włoski to język opery. Francuski miał być z ciekawości, ale mam tak wspaniałego nauczyciela, że nie chciałbym z tych lekcji rezygnować. Jeśli chodzi o portugalski, to wynika to z miłości do Azorów, a mandaryński… to czysta ciekawość, która stała się pasją, podobną do układania puzzli. Języki pozwalają mi się wyciszyć. Gry komputerowe, seriale, filmy – męczą mnie i nie są dobrą formą spędzania wolnego czasu. Jeśli zaś chodzi o języki, to uwielbiam swoich nauczycieli, bo nie uczą gramatyki, a całej kultury tych krajów, historii języka. W przypadku mandaryńskiego niezwykłe są chwile, gdy odkryje się podwójne znaczenie słów i ich historię, tak spójną z kulturą dalekiego wschodu. To idealne połączenie przyjemnego z pożytecznym. Ćwiczenie umysłu, ale i forma hobby, zresetowania głowy po ciężkim tygodniu.
Brak komentarzy